-

wroclawski : W pierwszej kolejności - dziadek wnuczka

Obskurni Duńczycy, zasmarkani Islandczycy, brutalni Serbowie i David Bowie

Dzisiaj dalszy ciąg opisów kilku seriali, które nie zostały specjalnie zauważone, a bez wątpienia są tego warte.

"One of Us" - BBC Scotland wdrapało się na szczyt

 Doskonała reżyseria, doskonały scenariusz, doskonałe zdjęcia i aktorzy grający jak w transie. Tak w skrócie można opisać produkcję BBC Scotland, podpartą nazwiskami twórców znanych ze świetnego serialu „The Missing”.

Krótkie wprowadzenie w fabułę. Rzecz dzieje się na dzikich, górzystych i odludnych terenach północnej Szkocji. Dwie farmerskie rodziny wyprawiają wesele swoim dzieciom. Szczęśliwi nowożeńcy wyjeżdżają do Edynburga i tam zostają brutalnie zamordowani przez psychopatycznego ćpuna. Ćpun kradzionym samochodem jedzie do rodzin zamordowanych aby „dokończyć sprawę”, ale policja już wie kto jest mordercą i zaczyna pościg. Gość dociera już prawie na miejsce, ale ma wypadek i pierwszej pomocy udzielają mu rodziny zamordowanych. W TV widzą zdjęcie podejrzanego, a na jego ręku znajdują charakterystyczny zegarek ofiary. Postanawiają zamknąć go w szopie i zastanowić się co z nim zrobić. Rano znajdują go z poderżniętym gardłem. I tu zaczyna się film. Z ośmiu osób każdy może być mordercą.

Ten serial jest z tych, które oglądam z przyjemnością. Tylko cztery odcinki, ale napakowane treścią, bez zbędnych scen, bez zbędnych dialogów, bez zbędnych epizodów. Atmosfera fabuły gęstnieje z każdą chwilą. Na światło wychodzą tajemnice poszczególnych członków rodziny, dziwne powiązania pomiędzy nimi, a wspólna tajemnica z jednej strony łączy, a z drugiej powoduje konflikty i wzajemne pretensje. Mamy tutaj porządną dawkę dobrego dramatu obyczajowego na tle rasowego thrillera. Sama zagadka kryminalna jest pretekstem do skomplikowanych historii poszczególnych osób. I im „dalej w las” tym bardziej wszystko się komplikuje aby na końcu doprowadzić nas do rozwiązania zagadki morderstwa. A zagadka jest. Pomimo, że od początku znamy zabójcę i wiemy o jego poderżniętym gardle to czujemy, że coś jest nie tak.

Thrillery i seriale kryminalne o podobnym klimacie tworzyli już Amerykanie („American Gothic”) ale nie ma się co czarować. Brytyjczycy biją ich „na łeb”.

Jak w każdym brytyjskim serialu widać, że aktorzy solidnie pracują na swoje pensje. Obsada nie jest liczna, ale wszyscy maja spory dorobek w filmach i serialach. Są naprawdę świetni. Postacie są wyraziste chociaż bez przerysowań. Można powiedzieć, że ekipa aktorska spisała się „na medal”.

Serialowi trudno coś zarzucić. Charakterystyczny klimat, dobre dialogi (Te szkockie akcenty – cudo!) i świetna realizacja trzymająca w niepewności do samego końca. Już jak miałbym się czegoś „czepić” to może jedynego w filmie wątku pobocznego, zresztą bardzo dobrze poprowadzonego, ale niekoniecznie potrzebnego. No i ostatnie pięć minut może trochę za bardzo melodramatyczne i moralizatorskie. Myślę, że ten rodzaj seriali ma sporą widownię i dla nich „One of Us” mogę polecić i zapewnić, że na pewno nie będą żałowali.

Jak oglądałem grę aktorów w tym serialu (i nie tylko w tym) to pomyślałem czy oglądają i co sobie myślą aktorzy grający w naszych kryminalnych serialach i czy się wstydzą. Pewnie nie.

„Flaskepost fra P” - Duńczycy także potrafią jeździć ostro i bez trzymanki

   Ja nigdy nie byłem w Danii i nie wiem na ile duńska rzeczywistość jest zgodna z tą pokazywaną w ich serialach. Z filmów duńskich wynika, że ich kraj to kraj ludzi straszliwie umęczonych przez los. Tam nikt się nie uśmiecha, prawie wszyscy są ponurzy i maja straszliwie umęczone  twarze niczym mieszkańcy Magnitogorska w czasach stalinowskich. Wyglądają jak niedomyci, ubrania mają wymięte i chodzą w tych samych tygodniami, mieszkają w ciemnych klitkach, w których wyposażenie niekiedy przypomina polskie czasy gomułkowskie. Baby duńskie czeszą się w najlepszym przypadku raz na tydzień, a makijaż stosują tylko wtedy jak wyskakują do baru poderwać jakieś „ciacho” na szybki numerek. Ale z tych duńskich seriali wynika coś jeszcze. Mianowicie to, że umieją kręcić te seriale nie schodząc poniżej pewnego poziomu.  Poziomu bardzo wysokiego. 

Trudno nazwać serialem trzy filmy, z których każdy jest oddzielnym filmem fabularnym. Łączą je i układają w całość postacie głównych bohaterów, oficerów Departamentu Q  zajmującego się niewyjaśnionymi od lat i odłożonymi na półkę morderstwami. Łączy je także to, że są adaptacjami powieści duńskiego pisarza Jussiego Adlera-Olsena. Te filmy to „Kobieta w Klatce”, „Zabójcy Bażantów” i „Flaskepost fra P” (angielski tytuł: „A Conspiracy of Faith”).

Policjanci Departamentu Q wznawiają stare i przedawnione sprawy i często robią to pomimo zakazu przełożonych, uważających, że należy je  szybko pozamykać aby w papierach wszystko grało. Ale policjanci nie mają zamiaru tylko przekładać papiery i ostro zabierają się za wyjaśnianie spraw nie oglądając się  na obowiązujące regulaminy. A sprawy te to głównie zbrodnie psychopatycznych morderców o psychicznych skrzywieniach czyli popularnie mówiąc „świrów”.

Aktorsko filmy zdominowane są przez parę aktorów. Są to Nikolaj Lie Kaas i Fares Fares, którzy stworzyli bardzo ciekawe połączenie. Jeden to  Duńczyk, z problemami osobowości, milczek, samotnik, zimny i zgorzkniały. I lubiący się napić. Drugi to policjant pochodzący z Bliskiego Wschodu o zupełnie innym charakterze. Obie postacie zagrane świetnie i są siłą tego filmu.

„Serial” ten (niech będzie – nazywajmy te filmy serialem) nie wychodzi poza typowe klimaty seriali skandynawskich. Klimat ten jest surowy i chłodny, dialogi są skąpe i oszczędne. Zagadki są fantastycznie skonstruowane i do końca nie wiadomo co łączy ofiary z „psycholami”. Adrenalina i tempo dawkowane są nam powoli i krok po kroku, a wszystko to w atmosferze tajemniczej i ponurej. Nie za  wiele mamy tu brutalnych scen, strzelanin i litrów ketchupu. Zakończenie każdej z fabuł to prawdziwie najwyższy poziom mrocznej układanki. Zaletą filmów jest brak dodatkowych wątków, które często burzą fabułę.. Serial potwierdza w całej rozciągłości wysoką jakość sztuki budowania emocji przez filmowych twórców skandynawskich seriali.

Czy są wady? Kilka drobnych potknięć jest. Czasem coś drobnego nie klei się w fabule i czasem twórcy w fabule „idą na skróty”. Być może kilka postaci było zbyt przerysowanych, a kilka zbiegów okoliczności zbyt prostych. Momentami wydaje się, że twórcy większy nacisk kładą na atmosferę i tempo oraz przedstawienie samych postaci niż perfekcję fabuły.

Na koniec żeby nie było, że ci Duńczycy to całkiem tak bez humoru. Policjant muzułmanin i policjant ateista toczyli krótką dyskusję na temat roli religii w życiu człowieka. Muzułmanin tłumaczy mu swoje podejście do wiary, że wierzy w coś większego. Ateista na to: „z takim nastawieniem nigdy nie skosztujesz smażonej wieprzowinki”.

"Trapped" - Islandia wchodzi do ekstraklasy

   Jest sprawą oczywistą, że ona nie wchodzi tak od razu na najwyższe pozycje w tabeli. Jeszcze dużo pracy przed Islandczykami. Mimo wszystko filmem tym dowodzą, że mają dobry potencjał i wszystko przed nimi. Serial „Trapped” ma swoje zalety i wady, ale w ramach kredytu zaufania mogą spokojnie w tej lidze się pokazać. Ale o wadach to później.

Fabuła nie jest specjalnie odkrywcza i podobny temat spotyka się w innych filmach. Do islandzkiego zadupia, małego miasteczka w potężnym fiordzie  przybywa duży prom. W tym czasie nad miasteczkiem zaczyna się śnieżny horror. Nic nie jeździ, nic nie pływa, nic nie lata. Mieszkańcy zostają odcięci od świata. Podczas wpływania promu do portu rybacy łowią do sieci ludzki korpus z odcięta głową i kończynami. Ponieważ przybycie profesjonalnej ekipy śledczej jest niemożliwe, całe śledztwo spada na głowy trójki miejscowych policjantów, których największym osiągnięciem kryminalnym było odnalezienie właściciela źle zaparkowanego samochodu. Co prawda komendant krótko pracował w stolicy kraju, ale jego doświadczenie jest niewielkie. Jedynym atutem jest znajomość lokalnej społeczności i nadzieja, że ktoś cos widział i słyszał. Okazuje się, że takich jest całkiem sporo i na jaw zaczynają wychodzić pewne tajemnice.

Serial nakręcony jest w konwencji dosyć przygnebiającej. Cały czas pada śnieg, cały czas wieje, mróz aż trzeszczy i ciągle jest ciemno. Domy zasypane do połowy okien, a samochodom wystają spod śniegu jedynie antenki. Bohaterowie chodzą na wpół zamarznięci, z włosów i ubrań wiszą im sople, a z nosów gluty. A jak zdarza się, że nie jest ciemno to wszystko jest białe aż do bólu. Moja żona już w połowie pierwszego odcinka powiedziała, że musi przykryć się kocykiem gdyż zrobiło jej się zimno. Dla miłośników zimnych i posępnych krajobrazów film jak znalazł. W tej klaustrofobicznej rzeczywistości mieszkańcy miasteczka i pasażerowie promu muszą czekać na rozwiązanie zagadki. Wydarzenie to nakręca spiralę wydarzeń i trupów przybywa. Atmosfera gęstnieje, a koszmar mieszkańców i ich emocje rosną.

Obsada złożona jest z aktorów, których nazwiska nam nic nie mówią. Nie są piękni, nie są wysmukli, maja krzywe zęby, chodzą nieogoleni i nieuczesani. Maja twarze ludzi umęczonych i zużytych przez życie na krańcu świata. Główny bohater swoją posturą przypomina wieloryba. Wszystko robią powoli, nigdzie się nie spieszą i taki jest powolny klimat całego filmu. Rozmawiają w języku islandzkim, a imiona i nazwiska maja takie, że za cholerę nie idzie ich zapamiętać i trochę utrudnia to „połapanie się” kto jest kim. Pomimo tego wolnego tempa mamy sporo intrygujących zmian akcji. Sam scenariusz jest jasny i przejrzysty, a fabuła zasysa od samego początku. 

No i wady. Ten serial mógłby być krótszy. Zamiast dziesięciu odcinków spokojnie mogło być sześć lub siedem. Bez żadnej straty można wywalić kilka wątków pobocznych. Watki te powodują, że momentami mamy niepotrzebne dłużyzny, a odcinek czwarty można sobie pominąć.

Pomimo tego, każdy kto lubi mroźne klimaty (a ja lubię !!!) i skomplikowane zagadki kryminalne będzie tym islandzkim thrillerem całkowicie usatysfakcjonowany.

"Code of a Killer" - historyczny przełom

Jeszcze jeden brytyjski miniserial, który ogląda się z zapartym tchem. Co ciekawe, serial ten jest serialem w zasadzie historycznym. Opowiada o śledztwie i procesie, które miały wymiar przełomowy w dziejach brytyjskiej i światowej kryminalistyki. Po raz pierwszy  śledztwo w sprawie podwójnego morderstwa doprowadziło do postawienia przed sądem i skazanie oskarżonego na podstawie badań DNA. Sprawa miała miejsce w roku 1983 w  Leicestershire, a dotyczyła morderstw dwóch młodych kobiet.  Zostały one zgwałcone, pobite i w brutalny sposób zamordowane w odstępie trzech lat. Policja dosyć szybko wytypowała głównego podejrzanego, ale postawienie go przed sądem było niemożliwe ze względu na brak dowodów. Dzięki całkowicie nowatorskiej metodzie  badania kodu DNA skutecznie wykluczono wszystkich podejrzanych i postawiono w stan oskarżenia rzeczywistego sprawcę. Był to pierwszy proces, w którym winę udowodniono wykorzystując taką metodę i wydarzenie, które zmieniło w sposób znaczący technikę kryminalistyczną.

Do tego film ten to typowy angielski kryminał, nakręcony według dobrej brytyjskiej szkoły kryminałów.  Bez szybkiej akcji, sensacyjnych zmian w fabule, bez pościgów i nierozwiązanych zagadek, a ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Fabuła tego słynnego śledztwa pokazana jest z niezwykłą precyzją.  Główne postacie w serialu to autentyczne osoby, dzięki którym sprawa została doprowadzona do końca. I jak zwykle w serialach brytyjskich role te odegrane są w sposób koncertowy. Nieugiętego oficera policji Davida Bakera gra znakomity David Threlfall, a odkrywcę metody badań DNA Aleca Jeffreysa równie znakomity John Simm.  Filmowi temu nie można nic zarzucić. Wszystko jest od każdej strony poukładane i zapięte na ostatni guzik.  Zapewniam każdego, że obejrzenie go będzie dużą przyjemnością.

"The Last Panthers" - uderzenie Davida Bowie

   Serial zaczyna się uderzeniem jak najbardziej mocnym. A uderzeniem tym jest utwór Davida Bowie „Blackstar”, który jest motywem przewodnim serialu. I tak jak cały film  jest mroczny, ponury, brudny i tak złowrogi, że aż piękny. Tylko Bowie mógł zawrzeć w tym krótkim wstępie praktycznie cały sens całego serialu.

Sam serial dosyć luźno zainspirowany jest autentycznymi zdarzeniami. Opowiada o czasach sprzed kilku lat, gdy na terenie europejskich stolic popełniono szereg śmiałych kradzieży diamentów. Sprawcami tych kradzieży byli członkowie gangu zwanego „Różowe Pantery”, kontrolowanego przez Serbów, uczestników wojny bałkańskiej.

I od tego zaczyna się serial „The Last Panthers”. Właśnie od kradzieży brylantów przez Różowe Pantery. W celu odzyskania łupu wynajęta zostaje specjalistyczna agencja, która rozpoczyna pościg.  To tyle tytułem wstępu do fabuły, która ma dwa główne wątki, łączące się ze sobą dosyć luźno. Dzięki tym wątkom wkraczamy do okrutnego, mrocznego i bezwzględnego, przestępczego świata Bałkanów. Losy bohaterów powiązane są ze sobą poprzez historię tragicznej wojny bałkańskiej i film przeplatany jest scenami retrospektywnymi z tego okresu. Współcześni bohaterowie, żyjący w brudnym Belgradzie to członkowie bojówek uwikłanych w wojnę i masakry ludności, brutalni i bezwzględni. Dzięki wielowątkowości twórcy wprowadzają nas także w paskudny do obrzydliwości świat mafii cygańskiej na Węgrzech czy zdeprawowanej do szpiku kości rzeczywistości islamskich slumsów w Marsylii. Całość wątków spaja niepohamowana korupcja na najwyższych szczeblach europejskich. Dwa światy przenikające się nawzajem i bezwzględnie korzystające z przestępczych funduszy. Wielkie kradzieże powiązane z wielkimi europejskimi przekrętami.

Film jest bardzo realistyczny, ponury, momentami wydaje się, że czarno biały. Zupełnie pozbawiony spektakularnych efektów specjalnych, szybkich akcji i gwałtownych zmian sytuacji. Obsada serialu znakomita i złożona z aktorów wybitnych. Samantha Morton jako zimna, pozbawiona emocji kobieta z kamienną twarzą. Pomarszczony już całkowicie, nieprzystępny i jednocześnie wyniosły John Hurt. Khalil Rachedi jako francuski policjant pochodzenia arabskiego, nad którym ciąży klątwa miejsca, w którym się wychował czyli marsylskich slumsów. Do tego kilku dobrych aktorów z krajów byłej Jugosławii.

"The Last Panthers: Złodzieje diamentów" to serial brytyjsko-francuski, który można ocenić jako film bardzo dobry i wart polecenia.

"The Five" - brytyjska ostra jazda bez trzymanki

 Angielski serial „The Five” zassał mnie już od pierwszych chwil pierwszego odcinka. Akcja zaczyna się dwadzieścia lat wstecz. Piątka przyjaciół, wśród nich dwójka braci wybiera się do dzikiego parku na spacer. Wszyscy maja po 12 lat oprócz jednego z braci, który jest pięciolatkiem. I on właśnie zaginął. Nigdy go nieodnaleziono. Jeden z piątki przyjaciół po dwudziestu latach jest policyjnym detektywem i podczas śledztwa w sprawie zabójstwa dostaje wiadomość, że na miejscu zbrodni znaleziono DNA zaginionego przed laty chłopczyka. No i zaczyna się jazda. Szybka i bez trzymanki. Jeżeli jesteście przyzwyczajenie do ponurego, szarego, mrocznego, ciężkiego i powolnego klimatu angielskich seriali to zapomnijcie o tym. Tutaj wszystko dzieje się w tempie ekspresowym. Sytuacje nawarstwiają się jedna po drugiej. To co było jasne już w następnym odcinku nie jest. Co chwila wskakują watki, które są pozornie z niczym nie związane, a później okazują się logiczne i spójne. Fabuła jest napięta do ostatnich granic, a każdy odcinek dopracowany do najdrobniejszych szczegółów. Widz nie dostaje nic po za tym co jest istotne dla całości fabuły. W każdym odcinku zwroty akcji zaskakują kompletnie. Już nam się wydaje, że wszystko jasne a tu nagle bęc. I dalej jazda. Cała zagadka jest tak poukładana, że chce się oglądać bez przerwy. Co raz więcej wątpliwości, fałszywych i pokręconych tropów oraz błędnych odpowiedzi. Trzyma w napięciu od pierwszych chwil do ostatniego odcinka. Nikt nie jest tym kim się wydaje. Niektórych może irytować galopujące tempo akcji albowiem nie jest to serial przy którym można wyjść zaparzyć sobie herbatkę. Możemy później pogubić się w poskładaniu wątków.

Obsada filmu doskonała. Nie ma żadnej postaci, która zdominowałaby serial. Wszyscy są ważni i wszyscy grają znakomicie. W składzie obsady nie ma aktorów z „najwyższej półki” ale większość z nich ma już spore osiągniecia. Można tylko zazdrościć Anglikom, że średnia półka to aż tak wysoki poziom.

Do czego można się „czepić”? Może do kilku nieistotnych drobiazgów. W całym, dziesięcioodcinkowym sezonie jest kilka bardzo krótkich powolnych sekwencji dialogowych. Ja połknąłem ten serial w trzech „posiedzeniach” i nie wydaje mi się żeby był to czas stracony. Jak ktoś lubi dobrą, filmową rozrywkę to polecam. Emocje macie gwarantowane. To nie jest oczywiście dzieło na skalę światową, takie co przejdzie do historii seriali. To tylko rozrywka. Fakt, że znakomita do oglądania, świetnie pokazana, z ciekawą fabułą.

"Marcella" - nieprawdopodobne, ale jeszcze szybsza jazda bez trzymanki

Okazuje się, że z Angolami w dziedzinie produkcji seriali to żartów nie ma. Z małym entuzjazmem zasiadłem przed ekranem, aby trochę od niechcenia „rzucić okiem” na serial „Marcella”. I znowu zostałem wbity w fotel na sześć godzin. Oni, ci Anglicy, są po prostu niesamowici. Ja o tym serialu w zasadzie nic nie słyszałem. Tytuł taki sobie, ale skusił mnie autor scenariusza, Hans Rosenfeld, ten od serialu „Bridge” („Most nad Sundem”). Ja od razu uprzedzam. Kto jest miłośnikiem dobrych, angielskich seriali kryminalnych nie odejdzie od telewizora lub komputera. I od razu też powiem, że nie zrażajcie się pierwszym odcinkiem. Ten serial nabiera rozpędu jak Aston Martin.

Krótkie wprowadzenie w fabułę. Policjantka po przejściach imieniem Marcella po dziesięciu latach wraca do pracy w londyńskim wydziale zabójstw. Ściągają ja albowiem przed laty prowadziła sprawę seryjnego zabójcy, którego nie udało się ująć. Teraz powrócił i polowanie rozpoczyna się na nowo.

Klimat serialu jest fantastyczny. Rzecz dzieje się w Londynie. Londynie znakomicie sfotografowanym. Dużo zdjęć nocnych z dalekiej perspektywy dają obraz miasta niczym z bajki aby zaraz przejść do ujęć miasta koszmaru i wielu tajemnic. Wzorem dobrej angielskiej i skandynawskiej szkoły barwy raz są mocno stonowane, szare i ciemne, a inne sceny barwne i kolorowe.  Do tego doskonale dobrana muzyka. Cała narracja fabuły to praktycznie zupełny brak zbędnych dialogów. Wszystkie kwestie mają swój cel, a do tego pozbawione są tych durnowatych dowcipów policyjnych, w których specjalizuje się większość seriali amerykańskich. Sposób realizacji całości to majstersztyk serialowej, kryminalnej roboty. Intrygi genialne. Nie wiadomo co jest co, które fakty to fałsz, a które to prawda. Kto jest zbrodniarzem, a kto ofiarą.  Masa wątków pobocznych, wydawać by się mogło zupełnie bez sensu, nawarstwiających się lawinowo, które układają się w następnych odcinkach w logiczną całość niczym klocki lego. Wszystko do wszystkiego pasuje idealnie. Zwroty akcji co chwila, morderstwo goni morderstwo, zagadka co raz bardziej skomplikowana, pewni na sto procent podejrzani za chwilę już podejrzani nie są, a świadkowie mordowani są bez skrupułów. W jednym kotle mieszają się morderstwa, korupcja, wielkie interesy i dramaty osobiste bohaterów, którzy są ze sobą w różny sposób połączeni, chociaż na początku nigdy byśmy się tego nie domyślili. 

O grze aktorów to już tylko pozostaje mi się powtórzyć . Ja nie wiem skąd oni ich biorą. U nas w każdym serialu grają ci sami aktorzy. A tam to zjawisko jest prawie nieznane. W każdym serialu inni aktorzy, często ze średniej angielskiej półki, a grają jak szaleni i jak w transie. I w tym filmie jest to samo. Można pozazdrościć tylko.

Serial ma zaletę, którą ma większość seriali brytyjskich w przeciwieństwie do amerykańskich. Jest krótki (osiem odcinków) i w ostatnim odcinku kończąc fabułę stanowi całość. Nie jest serialem, który przewraca do góry nogami wzory kryminalnych produkcji tego typu. Ale jest poukładany, zrobiony, pokazany perfekcyjnie. Wszystko zadziałało jak najlepsza angielska maszyna. Dla naszych rodzimych twórców może tylko służyć za wzór. Podejrzewam, że niedościgniony.

 



tagi: seriale  marcella  the five 

wroclawski
6 lipca 2017 17:06
4     1296    0 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

chlor @wroclawski
6 lipca 2017 19:17

Straszne, straszne, ale może są reklamy ratujące widza? Trzeba przecież skoczyć do kuchni czy gdzieś.

zaloguj się by móc komentować

wroclawski @chlor 6 lipca 2017 19:17
6 lipca 2017 19:41

Trzeba nagrywać. I ogladac gdy ma się czas i ochotę :-)

zaloguj się by móc komentować

malwina @wroclawski
7 lipca 2017 10:47

a te filmy to sa w internetach? (dla beztelewizorowych)

zaloguj się by móc komentować

wroclawski @malwina 7 lipca 2017 10:47
7 lipca 2017 11:01

Są prawie wszystkie. Niestety niektóre tylko w oryginalnej wersji językowej. 

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować