-

wroclawski : W pierwszej kolejności - dziadek wnuczka

Celebryta idiota, jak uwieść posłankę PiS i czy oprawcy z UB mają juz swoją świętą

Dzisiaj już definitywnie kończę cykl "wspominkowy. Kilka notek o produkcjach polskich, zarówno serialowych jak i fabularnych. 

„Bodo” - Celebryta Pan Eugeniusz  

Uparłem się. Uparłem, że oglądnę ten serial i udało mi się. Wymęczyłem się okrutnie ale czego nie robi się dla zaspokojenia ciekawości. Byłem przekonany, że dowiem się kilku nowych, ciekawych faktów z życia Pana Eugeniusza i o życiu przedwojennej „klasy celebryckiej" ale srodze się zawiodłem. Scenarzysta, który robił research na potrzeby scenariusza skompilował wszystko chyba co znalazł w Wikipedii i tanim kosztem „odpękał robote”. Film momentami nudny jak flaki z olejem, a większość dialogów to tylko tak żeby sobie cos pogadali. Technicznie zrealizowany sprawnie i tutaj nie ma czego dziełu zarzucić. Najciekawsza jest rzecz jasna postać Pana Eugeniusza. Z treści filmu jawi się nam jako osoba o znacznej ilości genów narcystycznych w organizmie, przekonana o swojej wielkości artystycznej i talencie o zasięgu światowym. Kilkakrotnie wyraża zdziwienie, że są na kuli ziemskiej osoby które o nim  nie słyszały, a wszelkie sugestie o możliwych zagrożeniach kwitował prosto: „Przecież ja jestem Bodo!”. Tak jakby był przekonany o swojej nieśmiertelności, co wśród różnych artystów jest przekonaniem dosyć powszechnym. Najbardziej groteskowa jest jego postawa w czasie wojny. To co wyczyniał to chyba tylko w celu zdobycia zaszczytnego tytułu „Durnia Roku”. No bo jakie są racjonalne przesłanki w jego ucieczce do zajętego przez bolszewików Lwowa. Przed kim on ucieka? Przed Niemcami? Obywatel szwajcarski ucieka przed Niemcami? Wystarczyło żeby poszedł do ambasady szwajcarskiej i sprawa załatwiona. A on ucieka do bolszewików. Przecież dobrze wiedział co to za banda. Nie był taki młody żeby nie pamiętać wojny polsko – bolszewickiej. Kilka dni przed zajęciem Lwowa przez Niemców proponuje Sowietom swój wyjazd do USA. To już lepiej poczekałby na Niemców i ze swoim szwajcarskim paszportem bez problemów pojechałby tam gdzie by chciał. A nawet gdyby robili mu jakieś problemy to na pewno mniejsze niż Sowieci. No jednym słowem niepełnosprawny umysłowo. Po za tym w filmie mamy obraz celebryckiego życia, które nie specjalnie się różni od życia dzisiejszego. Czyli wódeczki, dupeczki, imprezki i tak dalej. Ciekawe którego z dzisiejszych „wielkich artystów” ktoś chciałby uwiecznić na filmie za jakieś 40 czy 50 lat. Dzisiaj to nie wiadomo ponieważ nie za bardzo wiadomo kto zginie śmiercią tragiczną, a przeważnie tylko to nobilituje do takich filmów. „Osiągnięcia” w dalszej kolejności.

"Ucho Prezesa" - jak uwieść posłankę PiS

Już odpowiadam na to pytanie zdając sobie sprawę jak wielkie ono ma znaczenie dla niektórych Panów:

„czy mogę dostać Pani numer telefonu?”

„a po co?”

„Prezes kazał”

„jeżeli prezes kazał………..”

Takie to całkiem zabawne dialogi zobaczymy w naszym rodzimym serialu pod tytułem „Ucho Prezesa”. Twórca serialiku powiedział, że chciał pośmiać się trochę z władzy i faktycznie najbardziej udało mu się to właśnie TROCHĘ.  Całość jest bardzo nierówna i trafiają się nam wstawki rzeczywiście śmieszne jak i scenki gdzie wieje zwykłą nudą. Dobór aktorów, pomijając już fizyczne podobieństwo do postaci rzeczywistych jest także bardzo nierówny. Na przykład odcinek drugi to nuda i lipa ale odcinek gdzie pojawia się Pani Jola jest świetny. Tekst gdy Pani Jola wspomina jak to „stuknęła się z Prezesem” i mina Pana Mariusza to scenka doskonała. Od razu dodajmy, ze chodzi o stukniecie się kieliszkami, a nie to co wszyscy myślicie. Robert Górski w roli „Wielkiego Aranżera Wnętrz” stara się jak może, ale jego mimika naśladująca prezesa wychodzi średnio. Urzęduje on w gabinecie przypominającym czasy komuny i bardzo mu się to podoba. Powiedział, że za ten gabinet umebluje nam Polskę. Herbatkę pije ze szklanki z gustownym „podstakańczikiem”, a w szufladzie biurka ma Pismo Święte i „świerszczyki”. Dużo lepszy, a nawet chyba najlepszy w całej produkcji jest „czający” się za kotarą i wszystkowiedzący oraz będący w gotowości na każde skinienie Prezesa Pan Mariusz. Jego odzywki do Prezesa: „Pan to jest aparat, zawsze inaczej niż normalny człowiek” albo „Nie wiedziałem, że Pan ma zęby, bo jak Pan mówi to nie widać” są nawet trochę śmieszne.

Przez gabinet „Wielkiego Aranżera Wnętrz” przewija się szereg znanych z politycznego życia postaci. Prezes telewizji obiecujący Prezesowi, że ten pasztet z Wiadomości już niedługo będzie jak igiełka, Antoni przedstawiający Misia jako wyjątkowo analityczny i ścisły umysł czy Były Prezes Banku ze swoim wykładem o elektrycznych samochodach. No i ta  opinia Pana Mariusza o Antonim: „nie wiadomo czy Antek wariat czy robi z nas wariatów ale jedno drugiego nie wyklucza”. Wszyscy tam bywają w tym gabinecie, łaszą się i przymilają, obiecują i przytakują. Naczelny Rolnik, Naczelny Reformator Gospodarki, Naczelny Ideolog z Torunia, Marszałek z laską (drewnianą, nie taką jak myślicie) i inni. Pan Prezes wygłasza do nich myśli, które świadczą o jego geniuszu. Na przykład ta o samochodach elektrycznych lub WOŚP. Do gabinetu pchają się także wielcy przywódcy opozycji na czele z Rysiem, też z laską, ale siedzącą mu na kolanach.  Jest także Pierwsza Osoba w Państwie, która bezskutecznie okupuje poczekalnię i ma tam już nawet krzesełko z tabliczką zarezerwowane. I niestety nie ma szans, żeby pokonać mur w postaci Pani Basi (świetna rólka), a jego próby dostania się do gabinetu są z góry skazane na porażkę. Myślę, że całość serialiku streszcza się w słowach wypowiedzianych przez Panią Jolę: „Jakim trzeba być potworem żeby nie lubić Prezesa”.

Cały serial właściwie ani kabaret, ani komedia, a zbiór skeczy, z których niektóre są zabawne, a niektóre całkowicie nieudane. Moja ocena może być ściśle związana z moim wrodzonym ponuractwem i brakiem poczucia humoru ale zakładam, że niektórzy z Szanownych Koleżanek i Kolegów pękali ze śmiechu. Całość nakręcona jest tak, że właściwie nikt nie może się obrazić, niektórzy bohaterowie nawet wypadają sympatycznie, chociaż karykaturalnie. Wszystko tak w wersji „light”. Oczywiście taki film można nakręcić o każdej partii i w niektórych przypadkach mógłby on być dużo bardziej zabawny bez specjalnego wymyślania nad scenariuszem.

A na koniec zagadka, której odpowiedzi nie znam. Otóż na biurku Prezesa w niektórych odcinkach stoi  zdjęcie małej dziewczynki. Ciekawe kto to jest?

"Zaćma"- czy oprawcy z UB mają już swoją świętą  

Filmy biograficzne to stały temat filmów fabularnych. Przedstawiają życie lub epizody z życia ludzi znanych, czasem zasłużonych, twórczych i znaczących. „Powidoki”, „Maria Skłodowska Curie”, „Ostatnia Rodzina”, „Wałęsa. Człowiek z nadziei”, „Sztuka kochania czyli historia Michaliny Wisłockiej”, „Bogowie” i wiele innych. Lepszych i gorszych. Prawdziwych i tworzących legendy. Zrobionych na zamówienie i zrobionych dla kasy.

Reżyser Ryszard Bugajski w filmie „Zaćma” podjął się pokazania małego fragmentu z życia Julii Brystygier, kobiety której nazwisko może kojarzyć się tylko z postacią najgorszego diabła z komunistycznego piekła rodem. Kim była Julia Brystygier, znana także jako „Krwawa Luna”? Zaciekłą komunistką, Żydówką, obywatelką Polski i ZSRR, doktorem filozofii, pułkownikiem UB, sadystką i nimfomanką. Zestaw najlepszych cech, które stworzyły najprawdziwszą i odrażającą bolszewicką gnidę. Do tego wszystkiego nawróconą, a może rzekomo nawróconą na katolicyzm starą dewotkę. Film przedstawia kilka dni z wizyty Brystygierowej w klasztorze, gdzie zabiega ona o widzenie z prymasem Wyszyńskim. W zasadzie nie wiadomo po co. Czy chce rozgrzeszenia? Czy chce odkupienia? Czy chce zrozumienia? Z filmu odpowiedzi wprost nie uzyskamy. Nie dowiemy się czy jest w swoim postepowaniu szczera, czy są to raczej jedynie próby samousprawiedliwienia i ucieczka przed samym sobą czy może szukanie wybaczenia u swoich śmiertelnych wrogów. Każdy z widzów musi sobie sam odpowiedzieć na te pytania.

Dla mnie ten kameralny film, złożony prawie w całości z dialogów ukazuje w tych dialogach „Lunę” jako osobę, która nic z przeszłości nie zrozumiała. W dalszym ciągu jest wyniosła, cyniczna, momentami zarozumiała i bezczelna, zdenerwowana pytaniami, które ją upokarzają i oskarżają. Próbuje pokazać swoje nawrócenie, które w rzeczywistości jest jedynie sztuczną kurtyną, za którą chce ukryć swoje prawdziwe „ja” i uspokoić swoje sumienie. Lub sposobem na zrzucenie ciężaru, który na stare lata stał się zbyt duży do udźwignięcia. Trudno mi w tym filmie znaleźć prawdziwą, duchową przemianę Ubeckiej funkcjonariuszki.

Oglądając film mamy wrażenie, ze oglądamy sztukę teatralną. Film jest bardzo kameralny i oparty na dialogach i trzeba przyznać, że niekiedy trochę sztucznych. Całość ratuje absolutnie doskonała gra aktorska. Maria Mamona w roli Julii  tworzy kreację niezwykle emocjonalną, wyrazistą i jest to bez wątpienia rola jej życia. W pokazywanych zbliżeniach twarzy widać wyraźnie ten znakomity emocjonalny przekaz.  Nie zawiedli również aktorzy „drugiego planu”. Joanna Ziółkowska, Janusz Gajos i Marek Kalita. Zagrali po prostu znakomicie! 

Produkcja Bugajskiego jest filmem nierównym. Początek znakomity i doskonały.  A potem tempo i emocje stopniowo opadają i fabuła lekko się psuje, a dialogi momentami wpadają w zbędne dłużyzny. Co prawda nie do poziomu, który by go dyskwalifikował. To może nie jest film wybitny, ale dobra, filmowa robota. Doskonale zagrany, dobrze zrobiony, dający do myślenia , chociaż temat do końca nie jest wykorzystany. Zabrakło mi  w tym filmie wyraźniejszego pokazania kim tak naprawdę była Julia Brystygier. Jak to się stało, że pochodząca z inteligenckiego domu, wykształcona i uzdolniona doktor filozofii zaprzedała duszę komunistycznemu szatanowi. Z filmu nie wynika także kogo i za co katują w piwnicznych kazamatach ubeccy oprawcy, a reminiscencje z tamtych lat potraktował reżyser dosyć pobieżnie.

Czy jest to film wybitny? Na pewno nie. Czy jest to film dobry i porządny? W mojej opinii tak, chociaż zdaje sobie sprawę, ze wielu widzów ma zdanie zupełnie inne. A temat „Krwawej Luny” aż się prosi o scenariusz do serialu.

"Pakt 2" - Polska to kraj ludzi smutnych  

Miny głównych postaci drugiego sezonu serialu „Pakt” świadczą o jednym. Polska to kraj ludzi zatroskanych, cierpiących i smutnych. Od pierwszych scen filmu twarze te nie zmieniają się nawet w przypadku gwałtownych zmian akcji. Cały czas smutne, cierpiące i zatroskane aż do bólu. Oni rzecz jasna cierpią i troskają się z różnych powodów. Niepokoją się o losy Ojczyzny, inni niepokoją się o swoje szemrane interesy, jeszcze inni o swoje polityczne kariery. Każdy ma wypisany na twarzy ból straszliwy.  Wszystkie kwestie wygłaszają tym samym tonem, tą samą intonacją, powoli i z namysłem. Czasem dla podniesienia dramaturgii wydarzeń wybałuszają z przerażeniem oczy i otwierają usta jak do seksu oralnego.

Filmowa fabuła, którą nazywamy czasem politycznym thrillerem lub „political fiction” przerabiana już była w serialach na wszystkie możliwe sposoby przez wszystkie możliwe telewizje świata. Polityczne i gospodarcze przekręty, bezwzględna i brutalna walka o władzę, związane z tym zbrodnie, wielkie pieniądze. Mieliśmy okazję oglądać to wszystko już wiele razy w innych produkcjach. Twórcy drugiego sezonu „Paktu” nie była już klonem serialu norweskiego, ale naszym rodzimym i mającym pokazywać tę właśnie rodzimą rzeczywistość. Mówiło się, że zobaczymy bardzo sporo odniesień do głośnych medialnie afer i miało to być silną stroną serialu. Odniesień trochę jest, a sam  scenariusz jest całkiem dobry pomimo przewidywalności fabuły. Można było z tego stworzyć film dużo lepszy niż ten, który powstał.

Dla mnie wadą zasadniczą „Paktu” jest cała konstrukcja serialu, w którym napięcie powinno stopniowo rosnąć i w finale wybuchnąć tak, żeby wszystkim spadły kapcie, a tutaj od połowy zaczyna być co raz bardziej nudno i nuda ta wzrasta aż do słabiutkiego zakończenia.

Do obsady serialu ściągnięto sporo znanych nazwisk, w tym aktorów, którzy występują prawie we wszystkich polskich serialach. Jak widziałem na ekranie Kingę Preis w roli redaktorki to zdawało mi się, że za chwilę włoży fartuszek i pójdzie lepić pierogi dla Ojca Mateusza. Zamachowski i Szyc zagrali bardzo słabiutko, a ich postacie w zamierzeniu mroczne i tajemnicze wypadają groteskowo. Pozostali grają w stylu, który opisałem na początku notki. Dorociński to niestety najbardziej płaska, monotonna i nudna, a momentami sztuczna rola tego filmu. Jakby twórcy nie mieli pomysłu na pokazanie wyrazistych postaci.

Można ten film podsumować krótko: „pierwsze koty za płoty”. Albowiem serial pomimo wszelkich wad da się oglądać. Jest bez wątpienia dużym krokiem w kierunku solidnej, trzymającej odpowiednie standardy produkcji. Pod względem realizacyjnym film zrobiony jest doskonale. Zdjęcia, muzyka i dynamiczny montaż są na znakomitym poziomie i ocierają się o najwyższą klasę tego typu seriali. Dla fanów gatunku „political fiction” można polecić go bez wahania, a wnikliwi obserwatorzy polskiej sceny politycznej znajdą tam sporo „easter eggów” odnoszących się do naszej rzeczywistości.

"Artyści" - terror "intelektualistów"  

Zazwyczaj z dużym dystansem podchodzę do dzieł filmowych, które powodują u wszystkich zawodowych krytyków i recenzentów zachwyty porównywalne do zachwytów gości nad pieczenią mojej Ś.P. babci.

Oglądając ten serial za cholerę nie mogłem zrozumieć tych wszystkich, wręcz nabożnych oznak uwielbienia, tym bardziej, że widzowie ocenili ten serial po swojemu. Oglądalność na poziomie 30000 widzów dla serialu TVP jest zwykłą klęską. Ja wiem. Ja wiem, że zaraz powiecie: słaba promocja, złe godziny emisji, że to serial dla publiczności bardziej „wyrobionej”, takiej co to ma w głębokim poważaniu „Ranczo” i całe życie czekali na „Artystów”. Ktoś tam napisał, że to najlepszy serial w polskiej historii, a nawet, że na poziomie światowym. Ja bardzo jestem ciekaw ile światowych stacji zakupi ten serial i jaką będzie miał oglądalność w świecie. Inny napisał, że w filmie tym mamy przekrój całego społeczeństwa. Czyli społeczeństwo składa się z histeryków i niezrównoważonych psychicznie oraz  nawiedzonych ludzi, zachowujących się jakby czekali na nadejście apokalipsy i na koniec świata. Jeden nawet napisał, że nareszcie mamy serial o „soli tej ziemi” czyli środowisku teatralnym, a nie tylko ciągle o strażakach, lekarzach, ratownikach i innych nierobach. Jeżeli chodzi o mnie to ja czekam już tylko na serial o środowisku domu wariatów albowiem z filmu wynika, że od środowiska teatralnego do wariatkowa to już tylko jeden krok. Mnie bardzo denerwują sugestie właściwie wszystkich krytyków i w każdej dziedzinie sztuki, którzy na siłę próbują wcisnąć wszystkim kit o tym, że istnieje jakaś wybrana grupa społeczna o wyjątkowej wrażliwości i która jest prześladowana przez twórców rozrywki masowej i jej odbiorców. Produkują i oglądają te „Rancza”, a dla wybitnych przedstawicieli intelektualnej części społeczeństwa nie ma nic. Na szczęście krytycy stoją na posterunku i jak tylko coś się objawi to dostają głupawki. Oczywiście po za małą grupką nawiedzonych wariatek i wariatów takiego podziału nie ma i większość ludzi ogląda zarówno filmy „lekkie, łatwe i przyjemne” jak i dzieła bardziej ambitne. Ja te wariatki i wariatów czasem oglądam w TV, gdy z minami obrazującymi niewyobrażalne cierpienia w programie „Drugie śniadanie mistrzów” ubolewają nad stanem intelektualnym społeczeństwa.

Ale przejdźmy do serialu „Artyści”. Już w pierwszym odcinku, który rozpoczyna się sceną jak z najlepszych filmów sensacyjnych pomyślałem sobie: teraz to będzie jazda. No i okazało się, że jazda tak samo szybko jak się zaczęła, tak samo szybko się skończyła. Później było już tak jak w tym starym dowcipie radzieckim. „Towarzysze chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle”.

Fabuła jest tak chaotyczna, że właściwie cały film to ciąg niespójnych wątków i niezwiązanych ze sobą, a mających być dowcipnymi kawałami. Postacie pokazane są tak, jakby reżyser wypuścił aktorów na plan i wrzasnął: „róbta co chceta”. I robią. Grają momentami niekonsekwentnie i nieporadnie, a momentami całkiem dobrze (i to jedyny plus tego filmu – od czasu do czasu dobra gra aktorska). Do tego dochodzi cała masa braków i dziur w fabule, która jest infantylna i nudna jak flaki z olejem. Do tego ten idiotyczny watek z duchami, które pętają się po teatrze i robią głupie miny. Muzyka także mało ciekawa delikatnie mówiąc. Aktorstwo momentami niezłe, ale jak wyskoczył nagle Karolak to ręce mi trochę opadły.

Jedno wiadomo na pewno. Z filmu jasno to wynika. Dyrektor w teatrze nie jest do niczego potrzebny. Ludzie teatru to sfrustrowani i karykaturalni ludzie, a rozmawiają tak, że nie wiadomo o co chodzi. Cała grupa osób związanych z teatrem to banda amatorów, nieudaczników, pozbawionych talentu oszołomów z przerośniętym ego.

No i koszmarnie żałosne zakończenie, które zrobiono tylko po to, aby nakręcić następny serial. On oczywiście nie powstanie, bo nikt nie da kasy na serial, którego nikt nie ogląda.

"Historia Roja" - chaos do potęgi  

Ja zdaję sobie sprawę, że opisywanie takich filmów jak „Historia Roja” niesie za sobą spore ryzyko. Mamy sporą liczbę widzów, którzy słysząc choćby jedno złe słowo na temat filmu, o którym przyjęło się mówić „patriotyczny” dostają szału i gotowi są do linczu. Choćby to był najgorszy gniot.

Obejrzałem sobie ten film dopiero teraz, na spokojnie, gdy dyskusji na ten temat jest co raz mniej. Można spokojnie określić go jako niewykorzystaną szansę. Niewykorzystana szansa na udaną lekcję historii i przekazanie dla tych, którzy niewiele wiedzą na temat Żołnierzy Wyklętych rzetelnej wiedzy o celach ich walki. Dla młodych ludzi fabuła filmu nie mówi nic.

Na jakości filmu bez wątpienia zaciążył fakt, że kręcony był przez kilka lat, z poważnymi problemami finansowymi. Pomimo ważności tematu jego produkcja przez lata blokowana była dosyć skutecznie. Ten ból i trud w sposób znaczący odbił się na jakości filmu.

Technicznie film zrealizowany jest bardzo źle. Niekiedy mamy wrażenie, że operator miał ciągłe napady przedśmiertelnych drgawek, a oświetleniowiec w związku z marnym budżetem oszczędzał i wyłączył co drugi reflektor. Spowalniane sceny batalistyczne, dla których wzorem chyba były sceny strzelanek z „Matrixa” w pewnych momentach ocierają się o absurd. Niektóre sceny są zupełnie niepotrzebne i sprawiają wrażenie jakby były powycinane na „chybił trafił” i na siłę wklejone do filmu. Wyraźnie widać zupełny brak dobrego pomysłu i umiejętności.” Historia Roja" ma tak wiele wad i dziur tak scenariuszowych,  że cała fabuła wygląda ja ser szwajcarski. Wszystko jest jednym wielkim chaosem i dotyczy on całości filmu i wszystkich jego elementów. Narracja jest chaotyczna, fabuła porwana i postrzępiona, a dialogi i poszczególne sceny jakby posklejane przypadkowo i czasem zbyt długie. Ja mogę zrozumieć te trudności w produkcji. Raczej trudno jest zrobić film z kawałków kręconych przez lata. Zdecydowaną wadą jest długość projekcji. Zdecydowanie na dobre wyszłoby skrócenie filmu do półtoragodziny.

Czy możemy coś dobrego o filmie tym napisać? To, że jest to temat ważny. To, że temat ten w filmie polskim był potrzebny, chociaż nie usprawiedliwia to w żaden sposób nieudolności realizacyjnych. Jest jedynym hołdem złożonym Żołnierzom Wyklętym”. Dobra muzyka Michała Lorenca oraz świetne kostiumy i scenografia.

Dobór aktorów do filmu jest po prostu tragiczny. Oprócz świetnego Piotra Nowaka wszyscy grają tragicznie. Ja nie wiem czy nazwisko aktora grającego główną rolę, Krzysztofa Zalewskiego-Brejdyganta ma coś wspólnego z reżyserem, ale jest to chyba największa pomyłka castingowa w historii polskiego kina. Już dawno nie było w polskim kinie tak karykaturalnie, drętwo i bez emocji grającego aktora. Sytuację ratuje kilka dobrych ról drugoplanowych.

Ja do końca to nie wiem jak do tego filmu się ustosunkować. Powinien być ważny i wyjątkowy. Powinien być wart obejrzenia. Jednak pomimo zrozumienia trudności realizacyjnych ten stan chaosu i niespójności ustawia film na pozycji bardzo niskiej. Ja bardzo się starałem, aby znaleźć tam zalety i doszedłem do wniosku, że temat Żołnierzy Wyklętych jeszcze poczeka na swoja wielką chwilę.

p.s. następna notka to znakomity serial szpiegowski



tagi: seriale  kino polskie 

wroclawski
9 lipca 2017 17:08
2     1223    1 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

krzysztof-osiejuk @wroclawski
9 lipca 2017 17:55

A propos "Roja", problemy finansowe to wymówka. Z tego co słyszę, praktycznie każdy polski film finansowany przez ISF, robiony jest tak, by nie zarobić. Cel jest taki by on przyniósł jak największe straty, bo wtedy producent nie musi zwracać dotacji. Gdyby zatem "Rój" był kręcony dziś i dostał 20 baniek też by wyglądał na niedoinwestowany.

zaloguj się by móc komentować

wroclawski @krzysztof-osiejuk 9 lipca 2017 17:55
9 lipca 2017 18:08

Ten ISF to temat na kilka notek, takich, że pewnie można spaść z krzesła. Nawet ten ostatni gniot Agnieszki Holland "Pokot" wydoił z ISF sporą kasę.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować